Bieszczadzki ścig czyli Cyklokarpaty w Komańczy

Chcąc na nadrobić straty z początku sezonu trzeci z rzędu weekend spędzamy na wyścigu. Na szczęście udało się namówić sporą część ekipy nocnopatrolowej na wypad w Bieszczady. Marcin, Jacek, Irek i Wojtek zaczynają weekend już w czwartek, my niestety na miejsce możemy dotrzeć dopiero w piątek w przeddzień maratonu. Mimo to perspektywa wspólnego weekendu napawa optymizmem i niemalże z chęcią stoimy w korku na wyjeździe z Warszawy. Do kwatery dojechaliśmy późno w nocy. Mieliśmy obawy, że chłopaki mocno śpią i nie usłyszą telefonu. Na szczęście Irek chyba obmyślał trasę na sobotę dzień bo otworzył nam drzwi zaledwie po dwóch telefonach. Rano mamy niewiele czasu na zorganizowanie śniadania i przygotowanie sprzętu, więc uwijamy się jak możemy gdyż na miejsce maratonu musimy jeszcze dojechać ok 30 km. Trochę z zazdrością spoglądamy na chłopaków, którzy leniwie wynurzają się z pokoi i przygotowują wyszukane śniadanka, no ale najpierw obowiązki, później przyjemności.

IMG_0350Jesteśmy na miejscu z kilkuminutowym zapasem czasu. Szybki start na asfalcie, trochę ciasno i przepychanki, to czego najbardziej nie lubię w maratonach, ale mam nadzieję, że nie potrwa długo. Maciek zatrzymuje się poprawić siodełko więc pewnie spotkamy się na pierwszym zjeździe. ☺ Z daleka widać korek, to znaczy, że wjeżdżamy w teren. Tłum ludzi z rowerami próbował przedostać się przez dosyć głęboką wodę, ale jak się później okazało dało się przez nią przejechać i było całkiem przyjemnie i orzeźwiająco (swoją drogą nie wiem skąd tu tyle wody, przecież nie pada od wiosny). Kolejny odcinek trasy to dosyć długi podjazd po asfalcie, który prawie topił się i przyklejał do opon. Po kilku startach w temperaturze powyżej 30 stopni myślałam, że można się przyzwyczaić do upału, ale nic bardziej mylnego. Mam wrażenie, że jest jeszcze cieplej niż ostatnio. Dlatego też dojeżdżając do pierwszego bufetu chciałam złapać kubek wody, ale niestety jakiś zawodnik jadący za mną tak bardzo się spieszył, że uniemożliwił mi tę czynność. Trudno, jak mi zabraknie to osobiście zabiorę mu bidon. Mimo podwyższonego ciśnienia nie chcę tracić energii na głupoty i skupiam się na pedałowaniu gdyż zaczynamy podjazd. Im głębiej w las tym więcej błota. Skąd tu tyle bagna? W całym kraju jest susza. Próbuję zjeżdżać, ale słabo mi to wychodzi, opony ślizgają się jak na lodzie. Zero przyczepności, kilka podpórek i postanawiam zejść z roweru i zanurzyć moje białe lakierki w bieszczadzkiej glinie. Wyprzedza mnie sporo osób, ale jeszcze nie widzę Maćka. Wspominał, że amortyzator kiepsko pracuje więc może to go zatrzymało. Próbuję jechać i docieram do drugiego bufetu, tankuję na maksa, wcinam żele i banany i wtedy dojeżdża Maciek z całkowicie złożonym amortyzatorem! :/ Od tego momentu jedziemy razem. Polna droga w pełnym słońcu, asfalt i znowu błoto. Końcówka dosyć ciężka, ale dajemy radę dotrzeć kolejny raz na finish razem. Regionalne przysmaki i zimne piwko są doskonałym uzupełnieniem tego dnia, o trofeum za zajęcie pierwszego miejsca w kategorii nie wspomnę. ☺

Wracamy na kwaterę zadowoleni, że wreszcie będziemy mogli zrelaksować się przy ognisku z resztą ekipy. W sklepie w Smerku zgarniamy jeszcze Kubę i Karolinę. Wymieniamy się wrażeniami minionego dnia przy kaszance made by Jozi i ekskluzywnych drinkach przygotowanym przez Żela. Irek dbał o oprawę towarzyską. ☺ Rano okazało się, że Irek, Wojtek i Marcin zdecydowali się, że pójdą na piechotę do Chatki Puchatka i olali wyjazd rowerowy. Pewnie zatarli się dzień wcześniej, ale nie chcą się przyznać. 😉 Nie zniechęcamy się i Wspólnie z Jozim i Kubą ruszamy w kierunku stacji kolejki wąskotorowej w Cisnej. Zastanawiamy się czy mamy wystarczająco dużo czasu żeby pojechać na Okrąglik, ale stwierdziliśmy, że to wyprawa na kilka godzin, a już i tak było dosyć późno. Także zrobiliśmy małą rundkę przez Liszną, Roztoki Górne i Solinkę. Na szybkim szutrowym zjeździe (u mnie około 62 km/h na liczniku) Kuba stwierdził, że sprawdzi wytrzymałość nowego kasku. Prędkość i siła odśrodkowa wyrzuciły go z zakrętu i efektownie wylądował w rowie… co Maciek oczywiście uwiecznił na kadrach z GoPro.☺ Na szczęście skończyło się na potłuczeniach i otarciach, ale jak później sprawdziliśmy nagranie wyglądało bardzo groźnie.

Dzięki „uprzejmości” pani właścicielki musieliśmy wziąć prysznic na parkingu używając do tego kilku butelek wody i chusteczek do pielęgnacji niemowląt, prawie survival! ☺ Ale nie zepsuło to naszych humorów gdyż weekend naprawdę zaliczamy do udanych.