Rock Machine MTB Maraton w Kraśniku

Na zawody w Kraśniku wystawiona zostaje 2 osobową reprezentacja Nocnego Patrolu: Irek i Marcin + szeregi drużyny zasila jeden testowany zawodnik (ja). Na miejscu jesteśmy godzinę przed startem. Po opłaceniu wpisowego okazuje się, że Marcin nie zabrał z garażu siatki z butami do SPDów, więc zmuszony zostaje do wcielenia się w rolę kibica i fotoreportera. Przez zapisy i przygotowania, zabrakło czasu na planowaną pożądną rozgrzewkę, jednak mimo tego kilka minut po godzinie 11 stawiamy się na linii startu dystansu MINI (28 km) głodni sportowej rywalizacji. Wystrzał z pistoletu. 

iras-wojtek-w-krasnikuKilkadziesiąt metrów po starcie wjeżdżamy do lasu i jak się później okaże spędzimy w nim 90 % wyścigu, resztę na łąkach. Niesiony pędem peletonu ruszyłem odrobinę szybciej niż planowałem, nie chcąc już na początku tracić zbyt wielu pozycji. Przez pierwsze kilkaset metrów kurz utrudnia widoczność, w dodatku jest gęsto od zawodników, trzeba uważać. 5 km przejechanych po ścieżkach i szutrach rozciąga stawkę wprowadzając wstępny podział na kozaków i trzepaków. Z podniesioną głową jadę w tej drugiej grupie. Odcinek od 5 do 15 km to głównie głębokie piachy. Próbuję się ratować jadąc trawiastym poboczem, jednak mimo wszystko niejednokrotnie trzeba zmienić środek transportu na buty. Trasa przewidziana przez organizatorów jest płaska, jedynego większego podjazdu i tak nie jest dane mi podjechać ze względu na piaskownicę pod nogami. Wprowadzam rower pieszo. Na piaszczystych odcinkach regularnie wyprzedzają mnie pojedynczy zawodnicy na grubszych oponach. Po około 12-13 km odechciewa mi się tego ścigania. Przychodzi kryzys. Zmuszam się do parcia na przód, gdzie na 15 km z radością wjeżdżam do bufetu. Liczyłem na coś energetycznego, jednak do wyboru mam tylko wodę. Pozwalam sobie na minutę postoju i spokojną konsumpcję 3 kubeczków życiodajnego płynu. Tracę przez to około 5 pozycji. Po bufecie czeka na nas jedyny asfaltowy odcinek na trasie. Około 4 km. Ostania część trasy prowadzi po wąskich krętych ścieżkach usianych korzeniami, podobnych do tych nad Zalewem Zemborzyckim. Cały ten około 7 kilometrowy odcinek pokonuję w samotności, pomijając 2 osoby, które doganiam i momentalnie wyprzedzam. Tutaj jedzie mi się zdecywanie najlepiej, kryzys dawno minął, muszę tylko uważać na strzałki, żeby nie pomylić trasy. Nikogo już nie spotykam i trochę wcześniej niż się spodziewałem widzę przed sobą metę.
Ani ja, ani Irek nie jesteśmy ostatni Emotikon 😛 Debiut w zawodach bardzo przyjemny. 🙂 

Autorem relacji jest Wojtek W. 

JoyRide Zako Fest i Cyklokarpaty w stolicy Tatr

Jak tylko zapadła decyzja o startach w cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty to wiedziałem, że edycja w stolicy polskich Tatr będzie dla nas obowiązkowym punktem podczas tego sezonu. Na miejsce wybraliśmy się jak zwykle w piątek po pracy. Do Zakopanego dotarliśmy późno w nocy. Obudziliśmy czekających na kwaterze Michała i Konrada i po krótkiej pogawędce poszliśmy spać.

IMG_0252

Z samego rana ja zabrałem się za przygotowanie rowerów, a Weronika za przedstartowe ładowanie węglowodanami według zaleceń żywieniowych naszego dietetyka sportowego Michała z klubu CrossFit Z16. Po krótkim serwisie i opróżnieniu michy ruszyliśmy do miasteczka zawodów zlokalizowanego na Dolnej Równi Krupowej.

Start był bardzo szybki. Od pierwszych metrów poszliśmy ostro do przodu żeby wypracować sobie dobre pozycje przed wjechaniem w pierwszy teren. Momentami było ostro. Liczniki pokazywały ponad 40 km/h przed wejściem w ciasny zakręt osiedlowej uliczki, która miała nas wyprowadzić z miasta. Niewiele brakowało żeby na tym zakręcie zakończyć wyścig. Mniej więcej wtedy wyprzedził nas jadący w barwach May Day Team Konrad, który jako jedyny z naszej wycieczki miał walczyć na dystansie Giga.

Na pierwszym podjeździe w terenie tempo wyraźnie spadło. Sporo osób jadących w naszej części stawki nie radziło sobie z lekkim, ale technicznym kamienistym podjazdem i blokowało przejazd. Niestety niewielu z zawodników reagowało na prośby o wolny przejazd. Tam gdzie była tak możliwość to jechałem poza krawędzią drogi, ale po kilkuset metrach musiałem odpuścić i zejść z roweru. Na kolejnym kamienisty podjeździe wszyscy zawodnicy wybrali wąską ścieżkę po udeptanej trawie poza krawędzią drogi w górę, a ja środek kamienistej drogi. Wybór okazał się strzałem w 10 ponieważ dzięki temu na krótkim odcinku wyprzedziłem ponad 20 osób! Kilka minut później mogłem w końcu odpocząć bo wjechaliśmy w malowniczy las. Tam zdecydowałem się, że odjadę Weronice bo spodziewałem się, że i tak dogoni mnie na pierwszym długim podjeździe. Zjazd był rewelacyjny! Gdyby nie to, że chłopaki na fullach blokowali trochę ścieżkę to poszedłbym w dół na pełnym gazie. 😉 Po wyjechaniu z lasu dopadła mnie pierwsza zmora – długi, niekończący się asfaltowy podjazd do bufetu. Półtorej minuty później dojechała do mnie Weronika i polecieliśmy dalej przez malowniczo położone łąki. Przed jednym z technicznych podjazdów zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby obniżyć trochę ciśnienie w kołach. Chwilę później na długim podjeździe Weronika odeszła do przodu, a ja w swoim tempie mieliłem pod górę. Spotkaliśmy się kilkadziesiąt minut później przed zjazdem przy wyciągu. Co było dalej możecie przeczytać w dalszej części przygotowanej przez Weronikę.

Trudno mi było wyobrazić sobie trasę maratonu w Zakopanem. Nigdy nie byliśmy tam z rowerami wiec postanowiliśmy to sprawdzić. Start z centrum miasta, bardzo szybki i nerwowy. Mimo rozgrzewki dla mnie szybki start zawsze jest zabójczy. Tym razem też tak było. Na pierwszym podjeździe chyba wszyscy  mnie wyprzedzili. Ale okazało się ze było jeszcze za mną sporo osób, które z kolei wyprzedziły mnie na pierwszym zjeździe. No to pięknie! Postanowiłam osłodzić sobie trochę życie i zjadłam pyszny żel truskawkowo-bananowy. To był dobry pomysł. 🙂 Długi asfaltowy podjazd pokonałam dosyć szybko wyprzedzając przy tym kilkanaście osób. Dojechałam do Maćka na pierwszym bufecie i później spory kawałek jechaliśmy razem. Trasa niezbyt trudna, głownie szutrówki i sporo asfaltów, ale jesteśmy w Zakopanem gdzie większość terenów dookoła jest niedostępna dla rowerzystów wiec i tak cieszę się, że mogę podziwiać z daleka Giewont jeżdżąc na rowerze. 🙂 Nie wiem czy żele tak dobrze działały czy świadomość ze ciągle wyprzedzam kolejne osoby i grupa jadąca za mną stale się powiększa, ale mam spore zapasy energii i chęć jazdy z każdym kilometrem jest większa. Chyba wreszcie rozgrzałam się i dopiero zaczynam się rozkręcać. 🙂 Dojeżdżam do kolejnego bufetu za którym wjeżdżamy w cudowny las, lekko pod górę, ale przyjemnie w takich okolicznościach przyrody. Na zjazdach oczywiście jadę swoim tempem i kilka osób mnie wyprzedza, ale zaraz doganiam ich pod górkę. Nagle słyszę: „Ihaaaaa, Jadźka to ja”. Maciek z bananem na twarzy ciśnie w dół jak wariat i znika mi z pola widzenia. Za zakrętem widzę ze czeka na mnie wiec muszę sie trochę postarać i dać z siebie wszystko. Ostatnie kilometry lecą bardzo szybko. Wjeżdżamy do miasta na pełnym gazie, dostaję jakiegoś strzała energii na finiszu i wyrywam do przodu. Wypadamy z zakrętu i widzimy, że do mety jest jeszcze krótka pionowa ścianka do pokonania. Trudno, najwyżej padnę! Ciśniemy ile sił w nogach i płucach, ludzie dopingują co bardzo motywuje! Jesteśmy! Padamy na trawę żeby nie stracić przytomności i naszym oczom ukazuje sie ogromna czarna chmura, która wchłonęła większość Tatrzańskich szczytów. Upewniamy się czy namiot Timedo jest dobrze przymocowany, gdyż doświadczeni ostatnim sztormem w Wojniczu wiemy jakie mogą być skutki. Przy okazji pytam o wyniki i okazuje się, że zajęłam 1. miejsce w kategorii K3 i 5 w Open na dystansie Mega! 🙂 Chwilę później zjeżdżamy do miasteczka, ale niestety deszcz jest szybszy i moczy nas w kilka sekund.

Dzień później w ramach Festiwalu JoyRide odbyły się zawody Enduro w których barwy Nocnego Patrolu dzielnie reprezentował Michał. Kilka słów od Michała znajdziecie poniżej.

IMG_0288

Zawody Kellys Enduro w Zakopanem dobitnie pokazały mi, że kolarstwo grawitacyjne czy ekstremalne rządzi się zupełnie innymi prawami. Kondycja schodzi na drugi plan, a najważniejsza staje się technika. Jeden mały błąd, zła decyzja co do linii przejazdu, momentu hamowania, dobrania prędkości, złe wejście w zakręt czy pozycja na rowerze może doprowadzić Cię do zakończenia zawodów. Takich decyzji podczas jednego z czterech odcinków specjalnych podejmuje się kilkadziesiąt lub nawet kilkaset. Taką złą decyzję podjąłem w Zakopanem już kilkaset metrów po rozpoczęciu OS1. Przez całą noc poprzedzającą start mocno padało. Dojeżdżałem do „ścianki”, która przez organizatorów została uznana, za najtrudniejszy element zawodów. Zamiast wyhamować do zera, postanowiłem przejechać ją na średniej prędkości, gdyż ten element przejeżdżałem już kilkakrotnie bez żadnego problemu. Zapomniałem jedynie, że jest po całonocnej ulewie. Rozwalony ochraniacz na łokieć, stłuczony bark i udo. Z przodu opona zeszła z rawki. Szybka decyzja – nakładam oponę i biegnę na koniec OS-u. Czas około dwadzieścia minut, zamiast siedmiu… A mogłem zejść z roweru i ze ścianki, dojechać do końca i walczyć o jakąś tam pozycję. Zawody enduro to też niesamowita atmosfera pełna luzu i przyjaźni! Na dole czekali na mnie znajomi, pożyczyłem dętkę, naprawiłem rower i pojechałem na dalsze odcinki. Humor poprawił mi się momentalnie, gdy podczas podjazdu na drugi odcinek zobaczyłem samochód Weroniki i Maćka. Spotkanie z nimi na starcie pozostałych odcinków specjalnych było dla mnie najbardziej pozytywną rzeczą tego dnia. W takich chwilach bardzo mocno docenia się bycie w Nocno-Patrolowej drużynie! Ze względu na mój crash pozostałe trzy odcinki specjalne przejechałem spokojnie, aby tylko zjechać na dół. Zawody zakończyłem na wspaniałej przedostatniej pozycji. 😀 

Szkoda, że weekend w Zakopanem był tak krótki bo był to na prawdę udany wyjazd. Po wyścigu spotkaliśmy sporo znajomych, którzy również odwiedzili Zakopane w ten weekend. Jeżeli Cyklokarpaty wrócą tam w przyszłym roku to my również postaramy się tam być. Być może nie tylko na maratonie bo bardzo spodobał się nam klimat panujący na zawodach enduro i pozytywna atmosfera całego festiwalu JoyRide!

Cyklokarpaty w Wojniczu

IMG_0244Na maraton do Wojnicza wyruszyliśmy z niewielkim opóźnieniem. Na szczęście ruch na drogach był tak mały, że na miejsce dojechaliśmy pół godziny przed startem. Złożyliśmy rowery i udaliśmy swojego sektora. Dwie minuty przed startem okazało się, że zostawiłem w samochodzie kamerę. W ekspresowym tempie wróciłem na parking, zabrałem sprzęt i równie szybko wróciłem na linię startu. Niestety w chwili dojazdu do miejsca startu mój sektor wychodził właśnie z zakrętu i znikał powoli w oddali. Tak więc od pierwszych sekund wyścigu był pełny gaz jak na finiszu. Po kilku kilometrach dogoniłem swoją część stawki i powoli zacząłem odrabiać kolejne straty ze startu próbując dogonić Weronikę. Tak przeleciała mi pierwsza połowa maratonu. Gdy wpadłem na ustawiony w połowie trasy pierwszy bufet byłem lekko ugotowany. Zatankowałem do pełna bidony i ruszyłem dalej. Palące słońce i wysoka temperatura spowodowały, że w okolicy 30. kilometra przyszła konkretna bomba. Przez kolejne 3 kilometry wlekłem się jak na turystycznej ustawce. Na szczęście spotkałem ekipę z lokalnej OSP z wiadrami pełnymi zimnej wody. Szybki prysznic i jadę dalej! Po ochłonięciu odzyskałem siły i czułem się lepiej niż na starcie. Kilka kilometrów przed metą złapałem koło i znacznie szybszego zawodnika z Giga i podciągnąłem się w kierunku mety na którą wpadłem kilka minut po Weronice. Podczas oczekiwania na dekorację zaliczyliśmy szybki prysznic – nad miasteczkiem zawodów przeszła potężna ulewa. Deszcz zmoczył wszystkich w ułamku sekundy, a wiatr przestawiał namioty. Jak to zwykle bywa, burza przeszła dalej, a my po przebraniu w suche ciuchy poszliśmy na dekorację. Mimo chwilowego kryzysu w połowie trasy udało mi się nieznacznie poprawić wynik z Pruchnika. Weronika po raz kolejny stała na pudle, tym razem druga w kategorii K3 na dystansie Mega. Teraz czas na Zakopane. Mam nadzieję, że Organizatorzy w pełni wykorzystają potencjał okolicy! Liczę na ciasne single i ciężkie rock gardeny! 🙂

Pruchnik czyli nasz debiut w maratonach rowerowych Cyklokarpaty

Pomysł na start w cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty chodził nam po głowach od dawna. Przez ostatnie kilka lat regularnie startowaliśmy w imprezach Powerade Volvo MTB Marathon. Od dawna chcieliśmy wypełnić wolne weekendy startami w kolejnych wymagających maratonach, ale zawsze brakowało nam czasu na Cyklokarpaty.

IMG_0225Jako jedne z wielu „Sierot po Golonce” szukaliśmy imprez, które będą najbardziej zbliżone do beskidzkich wyścigów i pozwolą chociaż w małym stopniu pozwolić nam poczuć prawdziwą frajdę i zmęczenie na skutek pokonywania trudnych techniczne sekcji i konkretnych przewyższeń. Padło na Cyklokarpaty! Z względu na inne starty decyzja o rozpoczęciu ścigania we wschodniej części polskich gór odkładana była aż do lipca i nasz pierwszy start wypadł w Pruchniku.

Zdecydowaliśmy, że wystartujemy na dystansie Mega. Przecież mam za sobą Beskidy MTB Trophy czyli 4 „Golonkowe” Mega w pigułce więc pomyślałam, że bez problemu dam radę!

Na starcie stawiło się około 500 osób. Jak zawsze nie było czasu na maile w sprawie sektora więc zaczynamy z ostatniego bo jest to nasz pierwszy start w tym cyklu. Ku mojemu zaskoczeniu start był spokojny, bez wypadków i głupich przepychanek. Od razy mi się spodobało! 🙂

Na pierwszym podjeździe stawka się delikatnie rozciągnęła i udało się wyprzedzić kilka osób. Co prawda na termometrze 35 stopni, na pulsometrze 186 uderzeń na minutę, ale jakoś dziwnie dużo mocy w nogach. Oczywiście nie mogło to trwać wiecznie. Mimo, że próbowałam pić izotonik na zapas, temperatura i dosyć męczący teren w lesie dały się we znaki.

Maciek złapał mnie przed pierwszym bufetem, zatankowaliśmy do pełna płyny, uzupełniliśmy węgle i z nadzieją, że kryzys minie ruszyliśmy dalej. Mimo najszczerszych chęci zmęczenie było tak duże, że nie byłam w stanie odzyskać sił. Obrałam sobie kolejny cel: drugi bufet i zjazd z trasy do mety. Dobra, jesteśmy na drugim bufecie, ja zdecydowana, że zjeżdżam z trasy i wracam do domu, Maciek próbuje mnie przekonać, że dam radę, jeszcze tylko 18 km i będziemy na mecie. Dwa kubki wody, banan, dwa żele i mnie przekonał. 🙂

IMG_0230Końcówka oczywiście wcale nie była łatwiejsza, ciągłe podjazdy i zjazdy na zmianę, las, pole, trawa wertepy, chyba w życiu nie zrobiłam więcej interwałów! Ciągła zmiana tempa i podłoża wymęczyła mnie bardziej niż 10 km ciągłego podjazdu po kamieniach… a miało być łatwiej. Wreszcie upragniona meta! Jak najszybciej chciałam zejść z roweru, wrzucić go do samochodu i wracać do domu. Nieudany start, slaby czas i ogólna rozpacz… Ale tego dnia nic nie szło po mojej myśli. Pakując się dostałam SMS o treści: „Gratulujemy 1 miejsce w MK3, 5 miejsce w open”! Chyba nie tylko ja miałam zły dzień. 🙂

Przechodząc do organizacji całego wyścigu: chyba najlepiej zorganizowany maraton ever! Rewelacyjna atmosfera, bardzo dobrze oznaczona trasa, świetni i pomocni ludzie na bufetach, mecie i całej trasie, pyszny posiłek regeneracyjny, sprawny i błyskawiczny system pomiaru czasu oraz konkretne nagrody i upominki. Nic dodać nic ująć! Robicie to dobrze! 🙂

 

Blog Roku 2014 – konkurs Onet.pl

W ciągu kilku ostatnich dni sporo czasy poświęciłem na aktualizację i poprawki na naszym blogu. Przypomniałem sobie przy tej okazji wiele ciekawych rowerowych akcji, których początki sięgają… 2006 roku! I tak sobie pomyślałem, że warto ten kawał naszej historii pokazać szerszej publiczności. Co wymyśliłem to zrobiłem i zgłosiłem blog do konkursu Blog Roku 2014 organizowanego przez Onet.pl!

nocny-patrol-blog-roku

Jeśli lubisz tu zaglądać i uważasz, że warto nas wspierać to możesz oddać swój głos wysyłając SMS o treści H11972 na numer 7122. Koszt wysłania wiadomości wynosi 1,23 zł z VAT. Dochód z SMS-ów zostanie przekazany Fundacji Dzieci Niczyje.