Beskidy MTB Trophy 2015 oczami Jadźki

Wstęp

Beskidy MTB Trophy, jeden z cięższych wyścigów etapowych w Europie, gdy o nim usłyszałam kilka lat temu nie wyobrażałam sobie jak można przez cztery dni z rzędu wsiadać rano na rower, tyrać kilkadziesiąt kilometrów w ciężkim terenie , błocie, deszczu albo palącym Słońcu. Moje wyobrażenie o tym wyścigu zmieniło się gdy Maciek pierwszy raz postanowił w nim wystartować w 2011 roku. Gdy zobaczyłam na własne oczy co tam się dzieje i jak to wygląda w „praktyce” stwierdziłam, że Ci ludzie są szaleni. Przez ostatnie cztery lata brałam czynny udział w Trophy jako support Maćka, czyli bufet, serwis, fotograf i kierowca w jednym. Widząc zmagania zawodników przeważnie w bardzo ciężkich warunkach pogodowych chciałam im pomóc jak tylko umiałam. Gdy widziałam jak kolejni kolarze wynurzają się z głębi lasu cali w bagnie, bladzi i potwornie umęczeni tak bardzo się cieszyłam, że nie jestem na ich miejscu i mogę sobie posiedzieć w ciepłym i suchym samochodzie popijając kawkę z termosu od Donaty. 🙂 Dlatego do dnia dzisiejszego nie wiem co mi strzeliło do głowy żeby wziąć udział w tym wyścigu??? Ale nie jestem samobójcą i zapisałam się na dystans Mega. 🙂 Z moich wyliczeń wyszło, że nawet jak pokonam wszystko z buta to powinnam zdążyć przed 10 godzinnym limitem czasu wjazdu na metę. Trophy jak co roku odbywa się w długi weekend czerwcowy, w tym roku dosyć wcześnie bo Boże Ciało wypada 4 czerwca. Mniej więcej od połowy kwietnia zaczęłam mieć koszmary senne. Uprosiłam Maćka żebyśmy przed wyścigiem pojechali na kilka dni w góry obyć się z rowerem i z przewyższeniami. Oczywiście najlepsze do potrenowania były trasy wyścigu, więc wylądowaliśmy na 5 dni w Istebnej. Po kilku dniach jazdy w wycieczkowym tempie po Beskidach chciałam poważnie zrezygnować z tego maratonu i odsprzedać swój pakiet. Niestety nie było chętnych do kupienia i stało się, Jadźka pojechała na Trophy…

Beskidy MTB Trophy 2015 - Czantoria

Rozdział I – Czantoria (48km, 1738 m)

Czerwcowy poranek przywitał nas jaskrawym Słońcem. Jakoś tak dziwnie, Istebna i nie leje, widać szczyty górskie i ani jednej chmurki na niebie. Super! Jak odpadnę pierwszego dnia to się przynajmniej poopalam J. Ok zabieramy się za najważniejszy posiłek dnia czyli śniadanie. Od rana krzątałam się po kuchni szukając odpowiednio dużych naczyń na płatki. Znalazłam dwie salaterki. Powinno się zmieścić! 🙂 Michał z CrossFit Z16 powiedział, że bez porządnego śniadania mamy nie wychodzić z domu. Wiosłowaliśmy chyba godzinę, ale się udało. Maciek bierze się za rowery, ja jadę do biura zawodów odebrać pakiety startowe. Po mojej profesjonalnej prezentacji zmiany dętek Maciek utwierdził się w przekonaniu, że jestem na tyle doświadczona w serwisowaniu sprzętu, że sobie poradzę na trasie bez jego pomocy więc zdecydował, że jedzie na dystans Classic. 🙂 Na linię startu wpadliśmy z ogromnym zapasem czasu bo aż z 4 minutami. Wśród tłumu zawodników dostrzegłam kilka znajomych twarzy i od razu zrobiło mi się raźniej (może ktoś się nade mną zlituje i będzie mi towarzyszył w tym piekle). Marek wita wszystkich na starcie, życzy powodzenia i wypuszcza 500 osób zdanych tylko na siebie w góry. Pierwsze kilometry lecą spokojnie, jest upał, ponad 1700 m w górę i prawie 50 km do przejechania więc jeszcze będzie co robić. Podjazd na Wielki Stożek udało się pokonać bez większego problemu. Bardziej obawiałam się zjazdu i słusznie, było bardzo stromo ale krótko na szczęście. Okazało się, że oprócz mnie jest kilka osób, które czują respekt do gór i pokonują ścianę w dół z rozsądkiem używając przeznaczonych do tego właśnie hamulców. Kolejna wspinaczka w górę nie była już taka prosta mimo, że łatwa technicznie, długa i monotonna. Zmęczenie i upał rosły wraz z pokonywanymi w pionie metrami. Wreszcie jest upragniony bufet! Starzy dobrzy znajomi, z którymi przez ostatnie kilka lat spędziłam sporo czasu czekając na punktach kontrolnych na Maćka szybko napełniają mi bidony, życzą powodzenia i pytają kto w tym roku dowozi Maćkowi kanapki na trasę? 🙂 Z profilu trasy wynika, że najgorsze mamy za sobą, jeszcze tylko kilka pagórków i koniec. Ale byłoby to zbyt łatwe, techniczne single, rzeka i słynna sekcja korzeni obstawiona obficie fotografami. Kultowe miejsce, z którego co roku jest najwięcej zdjęć upadków i lotów przez kierownicę. Nie dam się sprowokować, grzecznie schodzę z roweru i podziwiam jak jednej osobie na 10 udaje się pokonać zjazd w siodle. Dobra, jestem na mecie cała, zdrowa, odwodniona i trochę przykurzona, ale stan ogólny bardzo dobry. Nie było tak źle jak na moje pierwsze w życiu Mega. Wciągam kolejny litr izotonika, kluski, banana, bułę i idę wyglądać Maćka. Pojawił się za kilkadziesiąt minut, więc oboje zadowoleni z dobrych czasów jedziemy do kwatery ogarnąć się i odpocząć przed kolejnym, najdłuższym etapem.

Beskidy MTB Trophy 2015 - Rysianka

Rozdział II – Rysianka (67km, 2249 m)

Dzień drugi, otwieram oczy, czuję się normalnie, pewnie jak zacznę poruszać kończynami moje mięśnie dadzą mi znać, że wczoraj popracowały, ale nic. Pewnie jak zejdę po schodach poczuję nogi? Nic. Na pewno poczuję jakiś ból jak wsiądę na rower i zacznę pedałować, ale nic się nie dzieje. Czuję się tak dobrze, że aż się zastanawiam czy to możliwe? Ale to nie jest powód do zmartwień, wręcz przeciwnie. 🙂 Wybiła 9:00. W moim przekonaniu będzie to decydujący dzień. Dosyć szybki start pod górę do Koniakowa rozciąga stawkę i pozwala przeskoczyć o kilka pozycji do przodu. Nie na długo, jakiś dziwny korek utworzył się przed błotnistym singlem w lesie. Prawie jak na Marszałkowskiej. Znalazło się kilku „bohaterów” przepychających się między czekającymi w korku zawodnikami, ale dostali gromkie brawa od kilkudziesięciu zawodników i chyba się trochę zawstydzili gdyż zaprzestali tego dziwnego przedsięwzięcia. 🙂 Kilka szutrowych, szybkich zjazdów znowu umożliwiło rozciągnięcie grupy (i po co było się tak pchać przez ten korek, dla braw?:) ). Wpadamy na piękną łąkę, na której byliśmy z Maćkiem dwa tygodnie wcześniej. Pamiętam dokładnie to miejsce bo za gładkim początkiem góry jest strome przełamanie i ściana w dół, której nie udało mi się pokonać. Gdy zbliżałam się do tego miejsca chciałam już zejść z roweru, ale usłyszałam za swoimi plecami głos: „Jak Ty zejdziesz to ja też będę musiał, a jak ja będę musiał zejść z roweru to się wkurzę”. W pierwszej chwili pomyślałam, że nie dam się podpuścić, moje życie jest ważniejsze niż jakieś zdenerwowanie obcego mi zawodnika. Ale spróbuję żeby nie wyjść na cieniasa. Pierwszą część zjazdu udaje mi się jakoś pokonać, po czym stromizna jest tak duża, że czuję jak moje zęby wyprzedzają kierownicę, ręce opadają z sił od zaciskania hamulców a tylne koło zablokowane zaczyna się ślizgać. Wtedy słyszę ten sam głos: „Tyłek za siodło i trochę popuść hamulce”. Zrobiłam jak kazał, nie miałam innego wyjścia, było już za późno żeby zejść z roweru. Kurcze udało się! Żałowałam tylko, że Maciek tego nie widział, byłby ze mnie dumny. 🙂 To był jeden z wielu zjazdów dnia dzisiejszego więc nie ma co spoczywać na laurach, trzeba się skoncentrować i jechać dalej. Kolejny morderczy podjazd przed nami, zaczynamy 10 km wspinaczki. Początek idzie całkiem przyzwoicie, nawet udaje mi się wyprzedzić kilka osób, ale nie cieszę się za wcześnie, pewnie zaraz nadejdzie kryzys? Już się wydaje, że jesteśmy na szczycie, ale za zakrętem kolejny podjazd i następny i następny, ta góra się nigdy nie skończy? Ale jakoś dziwnie energia i moc w moich nogach też się nie kończy. Kika osób zapytało co ja jem, że mam tyle siły? Wtedy przypomniałam sobie salaterkę z płatkami i bananami, którą wciskaliśmy na siłę na śniadanie. 🙂 Uśmiechnęłam się pod nosem i obiecałam sobie, że już zawsze będę z pokorą trzymała się wskazówek Michała. Wyjeżdżamy z lasu na polanę gdzie naszym oczom ukazuje się pionowa ściana w górę, na której z daleka widać pojedyncze, kolorowe punkciki powoli wspinające się pod górę. Na szczycie jest punkt kontrolny i rozjazd dystansów na Mega i Giga (jak ja się cieszę, że wybrałam dystans Mega). Mega leci w dół, Giga wspina się dalej. Zjazd trudny, stromy i kamienisty, ale jakimś cudem udaje mi się go pokonać w siodle, nie pamiętam kiedy ostatnio jazda na rowerze sprawiała mi tyle frajdy! 🙂 Trasa coraz bardziej się zwęża i przekształca się powoli w techniczny singiel, po kamieniach i gęstych krzakach, ale nie poddaję się, próbuję go zjeżdżać i znowu mi się udaje. Jaka szkoda, że Maciek tego nie widzi, nie uwierzy mi, że zjechałam coś takiego. Nagle przed moim przednim kołem zza krzaków wyrasta jakiś wielki telewizor (głaz). Lecę przez kierownicę spektakularnie, ale dosyć kontrolowanie i bezpiecznie. Szybko wynurzam się z krzaków, oceniam straty, tylko zakrwawione lekko kolano i parę liści w kasku. Jak dobrze, że Maciek tego nie widział. 🙂 Pozbierałam się w sobie i ruszyłam dalej, jakiś głupi upadek nie zepsuje mi tego udanego dnia. Na drugim bufecie dogania nas czołówka dystansu Classic, wykorzystałam szansę i na prostym odcinku podpięłam się pod pociąg kilku zawodników i udało mi się utrzymać na kole spory odcinek, do podjazdu oczywiście. Nie wiem z czego oni są zrobieni i ile salaterek z płatkami jedzą na śniadanie , ale prędkość na podjeździe spadła im zaledwie o kilka km/h. Ale to nic, wdrapuję się pod górę swoim tempem. Znowu wyprzedzam kilka osób, co dodaje mi motywacji i energii. Oczywiście każdy podjazd musi mieć swój zjazd, ten był wyjątkowo trudny, był to szlak pieszy z Gańczorki. Na szczęście nie był długi. Jeszcze kilka kilometrów przez ciemny las i jest meta. Mam wrażenie, że tego dnia przejechałam kilka etapów. Drugi dzień zaliczony! 🙂 Szczęśliwa jadę do miasteczka umyć rower, wciągnąć kluski i wziąć bułki dla Maćka. Od znajomych wiem, że dziś pełnił rolę serwisanta na trasie, pomagał zmienia dętki chyba wszystkim, którzy mieli tego dnia defekt na trasie. Super, mam tylko nadzieję , że zdąży przed limitem. 30 minut przed zamknięciem mety jest. Było ciężko, ale jestem bardzo zadowolona, świetne samopoczucie i prawdziwa frajda z pokonania tego etapu.

Beskidy MTB Trophy 2015 - Rycerzowa

Rozdział III – Rycerzowa (40km, 1550 m)

Wczoraj był najdłuższy etap wyścigu, dziś ma paść rekord wysokości temperatury, 36 stopni w cieniu. Bez patrzenia na termometr o 7 rano już wiadomo, że będzie lampa. Dziś moje mięśnie zdecydowanie czują, że pokonały już ponad 100 km i 4000 metrów w górę. No nic, trzeba zjeść śniadanie i siadać na rower. Tylko 40 km do przejechania, nie może być gorzej niż wczoraj. 3 litry picia powinny wystarczyć do pierwszego bufetu. Zaczynamy! Podjazd do Koniakowa i na słynną Ochodzitę to konkretna rozgrzewka, śmiesznie używać słowa rozgrzewka gdy człowiek stojąc bez ruchu czuje się jak na ruszcie. Staram się pić częściej niż zwykle. Zjazd z Ochodzitej prawie w siodle, ale na szczęście krótki więc nie wybija mnie z rytmu. Zaczynamy wspinaczkę na Beskid Graniczny. Techniczny i wymagający, nie dający chwili wytchnienia, ale w tak przepięknej scenerii, że prawie zapomina się o wysiłku. Chciałoby się tak rozłożyć kocyk i zrobić popas, ale nic z tego dopiero połowa trasy. Prawie na szczycie góry dopadł mnie kryzys, dreszcze i ciemno przed oczami więc zaczynam pić jeszcze więcej płynów niż dotychczas, ale to nie pomaga. Doczołgałam się jakimś cudem na szczyt i miałam nadzieję, że uda mi się trochę odpocząć na zjeździe. Dotarłam do bufetu, wylałam sobie kilka kubków zimnej wody na głowę i ruszyłam dalej. Kolejny podjazd w pełnym słońcu dobił mnie ostatecznie. Byłam wściekła, że po wczorajszym udanym etapie dziś ledwo wciskam bloki w pedały i wiszę na kierownicy jak żul na jakimś płocie pod sklepem. Ktoś bardziej doświadczony podczas pierwszego etapu powiedział mi, że kryzys przychodzi trzeciego dnia i tak było. Starałam się robić wszystko żeby odzyskać siły, ale nic nie pomagało. Według licznika zostało jeszcze tylko 6 km i dwa podjazdy, dam radę. Niespodziewanie na drzewie wisi kartka z informacją „Meta 10km”. WTF? 🙁 Nie tylko ja zaklęłam na jej widok. Ale nie ma wyjścia, zaciskam zęby i pedałuję dalej. Odpoczywam na szutrowym przyjemnym zjeździe więc kilometry szybko uciekają, pomyślałam sobie, że nie będzie tak źle. Z profilu trasy wiedziałam, że finisz będzie pod górę, ale nie spodziewałam się, że to będzie pionowa ściana. Moje płuca nienawidzą mnie za to co im robię. Przekraczając linię mety jestem na 100% pewna, że to mój ostatni dzień na Trophy. Choćby nie wiem co nie wsiądę jutro na rower, za żadne skarby świata. Nienawidzę sportu, roweru, gór… To mój ostatni maraton w życiu, postanowione! Tym razem nawet nie pojechałam do miasteczka zawodów na bułę i kluski, po co? Na jutrzejsze opalanie niepotrzebne mi uzupełnianie węglowodanów. Wzięłam prysznic i pojechałam do marketu na zakupy, a później na metę czekać na Maćka. Wjeżdżając na metę chyba mieliśmy podobne miny i odczucia. Pocieszyliśmy nasze umęczone organizmy pysznymi lodami z ulubionej knajpy Pod Ochodzitą. 🙂 Tego dnia położyłam się spać chyba o 18. 🙂

Beskidy MTB Trophy 2015 - Klimczok

Rozdział IV – Klimczok (42km, 1742m)

Czternaście godzin snu to mój kolejny rekord jaki zaliczyłam na tym wyjeździe. Czuję się jakby przejechał mnie czołg, boli mnie wszystko, nie mam odwagi żeby się poruszyć więc leżę i rozmyślam. No i wymyśliłam, że jeszcze dziś spróbuję wsiąść na rower. Czwarty dzień z rzędu wciskamy w siebie salaterkę płatków z bananami. Mimo, że lubię ten zestaw źle mi się kojarzy. To chyba odruch Pawłowa: płatki + banan + rower = ból. Ostatni raz stajemy na linii startu. Na twarzach wszystkich zawodników widać zmęczenie, ale wszyscy są zwarci i gotowi do startu więc jedziemy! Zaczynamy spokojnym podjazdem na Kubalonkę. Założyłam sobie, że nie będę się forsować i ostatni etap przejadę bez napinki. Po wczorajszym załamaniu należy mi się trochę frajdy z jazdy na rowerze. Do pierwszego zjazdu. Singiel nie był bardzo trudny ani długi, ale kilka osób zatrzymało się i ciężko było kontynuować więc grzecznie szłam po krzakach puszczając szybszych zawodników. Nagle słyszę zza pleców: „Jadźka k… co Ty robisz? To wyścig, a nie marsz uprzejmości”. Maciek mnie dogonił. 🙂 Kolejny odcinek pokonujemy razem wspinając się na Grapę, a później Czupel. Postanowiłam udowodnić Maćkowi, że nie jestem aż taką sierotą i pokonam cały zjazd w siodle, na moje szczęście udaje się i słyszę tym razem :”Brawo Jadźka!”. No wreszcie jakaś pochwała. 🙂 Patelnia jak w Chorwacji w szczycie sezonu. Docieramy do pierwszego bufetu, tankujemy płyny, żele i lecimy dalej do rozjazdu Mega i Giga. Po raz kolejny jestem przeszczęśliwa, że zdecydowałam się na krótszy dystans. Łatwy zjazd umożliwia złapanie oddechu przed kolejnym podjazdem, który za chwilę zamienia się w podejście. Mimo wszystko cieszę się, że nie muszę z tego zjeżdżać gdyż stromizna jest naprawdę duża. Kolejne kilometry pokonuję spokojnie. Przyjemny zjazd do Zbiornika Wisła – Czarne, a później seria asfaltowych serpentyn pod Pałac Prezydenta. Mam świadomość, że meta jest już naprawdę blisko więc uradowana pędzę w stronę Istebnej. Myślę o koszulce Finishera, prysznicu, pizzy, piwie, kocie, naleśnikach w Ochodzitej i innych przyjemnościach, a tu niespodziewanie bum! Leżę na ziemi, boli mnie głowa, cała prawa strona ciała i nie wiem gdzie jest mój rower? Sprawdzam kask – jest cały to znaczy, że głowa też powinna. Rower leży za mną, cały w ziemi jakby ktoś nim próbował orać pole. Nowiutkie ciuchy od Attiq brudne i podarte! Rozglądam się dookoła czy czasem nikt tego nie widział i czy jakiś fotograf nie stał za krzakiem. Na szczęście nie było świadków. Będę udawała, że nic się nie stało. Strzepuję kurz z twarzy i toczę się ostatnie dwa kilometry do mety. Dostaję w łapę puszkę lodowatej coli od Marka i koszulkę Finishera od Moniki i czuję się jak w niebie! Jak dobrze, że to już koniec! Przez najbliższy tydzień, a nawet miesiąc nie dotknę roweru nawet patykiem. Widzę jak kolejni zawodnicy wjeżdżają uradowani na metę i tym razem naprawdę rozumiem co to znaczy ukończyć Trophy. W moim przypadku jest to tylko Mega, ale to moje pierwsze w życiu Mega i to od razu 4 dni pod rząd. 🙂 Jadę do domu na szybkie oględziny uszkodzeń na moim ciele. No i pada kolejny rekord, jeszcze nigdy nie miałam tylu siniaków i zadrapań, ale wygląda chyba gorzej niż jest w rzeczywistości. Pakuję mandżur gdyż zaraz po oficjalnym zakończeniu planowaliśmy pojechać z przyjaciółmi na wyżerkę do Ochodzitej, a później do Warszawy. Jest Maciek też z koszulką Finishera! 🙂 Szczęśliwi w zielonych koszulkach jedziemy do miasteczka na ostatnie dekoracje i podsumowanie 4 dni w piekle.

Beskidy MTB Trophy 2015 - Finish

Nie wiem czy dziś zdecydowałabym się jeszcze raz wziąć udział w tym wyścigu? Nie chodzi nawet o wysiłek fizyczny, który w moim przypadku i tak osiągnął granice wytrzymałości, ale o sprawdzian dla własnej psychiki. Codziennie rano, później kilka godzin na trasie miałam w głowie słowa: „Nigdy więcej! Dlaczego ja sama sobie to zafundowałam, normalni ludzie leżą na plaży, a ja tu umieram z wycieńczenia”. Ale po każdym przekroczeniu linii mety robi się jakieś „autozero” i chce się więcej. Podsumowując: NAJLEPSZA PRZYGODA ŻYCIA! 😀