Beskidy MTB Trophy

Dziś ruszyły zapisy na kolejną, VII edycję kultowej etapówki organizowanej przez ekipę Grześka Golonko – Beskidy MTB Trophy. To świetny termin na publikację relacji z mojego startu w VI edycji, która odbyła się na początku czerwca w Istebnej. Jak na relację z etapówki przystało, powstawała ona również etapowo. A, że ostatni etap był najtrudniejszy to musiała swoje odleżeć na dysku. 😉

img_9369

Moje przygotowania do startu trwały dokładnie pół roku. Założony plan treningowy udało mi się zrealizować niemalże w 100% więc tym bardziej nie mogłem się doczekać startu. Do Istebnej przyjechaliśmy dzień wcześniej aby mieć zapas czasu na przygotowanie sprzętu, wypoczynek po podróży i podniesienie morale po spotkaniu ze znajomymi, którzy również przyjechali zmierzyć się z beskidzkimi szlakami.

Pierwszego dnia stanąłem na starcie po bardzo wczesnej pobudce urządzonej nam przez bardzo wesołą gromadkę dzieciaków, które przyjechały dopingować swojego Tatę na tym samym wyścigu. Z racji, że nie przywykłem do wstawania o 5 rano to na start pojechałem z lekkim bólem głowy i podniesionym ciśnieniem co spowodowało, że moje nastawienie do rywalizacji nie było tego dnia na takim poziomie jakiego bym oczekiwał, a lekki stres związany z tym, że rok wcześniej pierwszy dzień był jednocześnie moim ostatnim dniem na Trophy nie poprawiał mojego samopoczucia. Wszystkie zmieniło się jak tylko Marek zaczął odliczanie do startu. Poziom motywacji od razu osiągnął 103% wartości maksymalnej i utrzymywał się do pierwszego podjazdu. Żartuję, nie było tak źle! 😉 Na pierwszy etap ruszyliśmy asfaltem w kierunku Pietraszonki i po krótkiej rozgrzewce skręciliśmy na szlak w kierunku Karolówki a dalej zboczami Baraniej Góry w kierunku pierwszego bufetu. Bufet był zlokalizowany idealnie bo zaraz za nim zaczynał się podjazd na Skrzyczne – najwyższy punkt pierwszego etapu. Nie licząc ostatniego, kamienistego odcinka pokonałem go praktycznie w całości na rowerze. Kosztowało mnie to sporo wysiłku ale za to mocno podbudowało morale bo wiedziałem, że jak przejadę Skrzyczne to pierwszy etap mam praktycznie w kieszeni. Na szczycie czekała na mnie Weronika, która razem z Donatą wjechała tam wyciągiem od strony Szczyrku. Szybko uzupełniłem bidony, zostawiłem zbędne rzeczy i pojechałem dalej. Zjazd był wyjątkowo szybki więc liczyłem, że szybko znajdę się na dole i rozpocznę podjazd pod Biały Krzyż. Niestety za bardzo poniosła mnie fantazja i po chwili musiałem kleić dwie dętki i rozerwaną na kamieniach oponę. Straciłem przez to mnóstwo czasu. Najgorsze było to, że nie miałem już zapasu i od tej pory wszystkie kamieniste zjazdy musiałem pokonywać niezwykle uważnie aby uniknąć kolejnych defektów. Niewiele to pomogło bo kawałem za kolejnym bufetem złapałem kolejną gumę. Z racji, że nie miałem już zapasowych dętek zostało mi klejenie. Niestety łatka po chwili puściła więc znowu musiałem demontować koło. Na szczęście mijała mnie koleżanka Joanna, która poratowała mnie dętką na której dojechałem ostatnie 20 km. Łatwo nie było bo był to jakiś ultra light i musiałem nieźle uważać żeby nie dobić po raz kolejny. Gdyby nie te problemy to spokojnie bym miał około godziny zapasu – na Skrzyczne wdrapałem się równo po 3h, a ponieważ później było głównie w dół to zakładałem, że będzie łatwiej.

img_9396

Start kolejnego etapu miał miejsce po czeskiej stronie przy znanym wszystkim wyciągu i barze z rewelacyjną pizza. Pierwsze 10 km pokonaliśmy asfaltem przez Jablunkov a prawdziwe ściganie rozpoczęło się po tym odcinku. Na pierwszy ogień poszedł Javorovy, który wypadł dokładnie na 30. km trasy drugiego etapu. Kilka km za zjazdem z Javorovego był pierwszy bufet a zaraz za nim zaczynał się podjazd na Ostry. Faktycznie było ostro bo kilkaset metrów w górę trzeba było pokonać na bardzo krótkim odcinku. Po krótkiej pętli na zboczach Ostrego zjechaliśmy do ostatniego bufetu umiejscowionego w miejscowości Hradek. Na końcowym odcinku czekała nas już tylko jedna niespodzianka – Wielki Stożek po którym został ostatni odcinek do mety. Muszę przyznać, że nie pamiętam szczegółów tej trasy i bez oznaczeń raczej bym jej nie powtórzył. Na mecie zameldowałem się kilka minut przez upływem ustalonego na ten dzień limitu. Byłem tak zmęczony, że nawet nie poczułem smaku pokonanej w 3 minuty pizzy! 😉

img_9930

Kolejny etap tegorocznej edycji MTB Trophy miał być nie mniej ciekawy niż wszystkie pozostałe a profil trasy z liczącym około 600 metrów w pionie podjazdem na halę pod szczytem Lipowskiego Wierchu dawał do myślenia. Tego dnia wystartowaliśmy podobnie jak pierwszego z miasteczka zawodów zlokalizowanego na Zaolziu i udaliśmy się asfaltem w kierunku Koniakowa gdzie zaliczyliśmy pierwszy z zaplanowanych na ten dzień podjazdów. Trasa aż do pierwszego bufetu nie była zbyt trudna. Wszystkie zlokalizowane na tym odcinku podjazdy były stosunkowo krótkie dzięki czemu stosunkowo szybko można było odpocząć na zjeździe przed rozpoczęciem kolejnego etapu wspinaczki. Prawdziwa zabawa rozpoczęła się za drugim bufetem. To właśnie tam zaczynał się najdłuższy tego dnia podjazd w kierunku Lipowskiego Wierchu liczący ponad 10 km i około 800 metrów w pionie! W tej chwili nie pamiętam ile dokładnie czasu zajęło mi dotarcie na szczyt ale mam wrażenie, że trwało to nieskończenie długo! Po dotarciu na szczyt przyszedł czas na zjazd w kierunku Milówki, krótki podjazd na Prusów a później zjazd przez Borucz i Polanę Pasionki do trzeciego bufetu zlokalizowanego w Żabnicy. Po kilku kilometrach asfaltu prowadzącego do Węgierskiej Górki znowu wjechaliśmy w teren. Do zaliczenia został ostatni ciężki podjazd poprowadzony w okolicy Skałki a później szybki ale miejscami trudny technicznie zjazd przez Karolówkę prosto do mety na Zaolziu, gdzie zameldowałem się z ponad 30-minutowym zapasem czasu do zamknięcia trasy. 😉

img_0319

Stojąc na starcie ostatniego etapu byłem bardziej spięty niż podczas prologu. Wiedziałem, że podczas tego wyścigu wszystko może się zdarzyć a pewnym ukończenia można być dopiero po pokonaniu mety. Ruszyliśmy jak zwykle punktualnie z miasteczka zawodów na Zaolziu. Tego dnia nie było lipy. Pierwszy podjazd rozpoczął się zaraz po starcie. Mimo, że jechaliśmy asfaltem to czuć było ogień w udach! Po kilkunastu minutach jazdy spotkałem Tomka z Velmaru, który miał problem z przednia przerzutką. Pomogłem mu w regulacji i pojechałem dalej. Jak się później okazało ta przerzutka to była tylko wymówka żeby nie jechać dalej… 😉 Po solidnej rozgrzewce mającej postać dwóch asfaltowych podjazdów przyszedł czas na podjazd na Ochodzitą! Wtedy kolejny raz poczułem ogień w nogach! Ze szczytu zjeżdżaliśmy singlem a później polną drogą w kierunku Zwardonia za którym był zlokalizowany pierwszy bufet na którym uzupełniłem zapasy i ruszyłem na ostatni tego dnia w miarę lekki odcinek trasy. Kolejny bufet pojawił się stosunkowo szybko bo zaledwie po 10-12 km jazdy. Na drugim bufecie czekała na mnie Weronika z zapasowym sprzętem, zestawem narzędzi i dodatkowymi żelami. Ten bufet był o tyle ważny, że zaraz za nim zaczynał się podjazd na szczyt Królowej tego wyścigu – Wielkiej Raczy oraz ponad 30-kilometrowy odcinek na którym nie mogłem liczyć na żadne wsparcie sprzętowo-serwisowe. Przygotowałem się najlepiej jak mogłem i ruszyłem w kierunku szczytu. Od samego początku czułem, że to będzie decydujące starcie. Wiedziałem, że jak pokonam w odpowiednim czasie Wielka Raczę to również ukończę Trophy. Kilkanaście minut później zaczęło mocniej padać. Między drzewami widziałem, że na szczycie rozpoczęła się prawdziwa masakra! Po wyścigu Weronika powiedziała, że w tym samym momencie na bufecie ktoś z ekipy powiedział, że Ci którzy jeszcze nie zaczęli zjeżdżać nie skończą tego wyścigu. 3 godziny później gdy skończyłem podchodzić na szczyt z rowerem na plecach przedzierając się jednocześnie przez płynące z góry błoto i wodę tez o tym wiedziałem… Upewniłem się w tym przekonaniu po kilku nieudanych próbach zjazdu w dół. Opony miałem tak oblepione błotem, że nie było mowy o jeździe a wszelkie próby oczyszczenia ich znalezionymi kawałkami połamanych gałęzi były bez sensu bo wystarczało kilka obrotów kół aby szerokość oblepionej błotem opony była ograniczana tylko przez prześwit amortyzatora i tylnych widełek ramy. Gdy w końcu dotarłem na ostatni bufet zobaczyłem, że do zamknięcia trasy zostało mi niewiele ponad 40 minut a od mety dzieliło mnie jeszcze kilkanaście kilometrów. Nie zrażony sytuacją chciałem jechać dalej. Okazało się jednak, że Vena złożył już bramki z ostatniego punktu kontrolnego i dalsza jazda i tak nie miała by sensu. Po chwili dyskusji zjechałem do Zwardonia gdzie z dodatkowym bufetem czekała na mnie Weronika. Próbowaliśmy ustalić czy czasem Grzegorz nie zdecydował się na przedłużenie limitu czasu z racji na panujące na trasie warunki pogodowe. Niestety nie. W tym właśnie momencie wyścig się dla mnie skończył. Spakowałem rower do swojej Hondziny i pojechaliśmy do miasteczka zawodów gdzie w swoich zielonych koszulkach Finishera czekali na nas Ola i Marcin. Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze z Donatą i Edwardem i wróciliśmy na kwaterę. Po powrocie do domu najbardziej żałowałem, że na kolejny start trzeba czekać rok czasu…

Na zakończenie nie mogę nie wspomnieć o bardzo ważnej roli Weroniki, która towarzyszyła mi na trasie przez wszystkie 4 dni Trophy bez względu na pogodę. Bez Jej wsparcia sprzętowo-bufetowego mógłbym skończyć zawody o wiele wcześniej. Tylko kto nam będzie pomagać za rok jak wystartujemy razem?! 😉

Tak jak napisałem na początku, dziś ruszyły zapisy na kolejną edycję Beskidy MTB Trophy. Niektórzy powiadają, że do 3 razy sztuka. Też tak uważam i dlatego już jestem na liście startowej! Muszę wyrównać rachunki z Wielka Raczą!