Istebna – klasyk na zakończenie górskiego ścigania

Po raz drugi w tym roku odwiedzamy Istebną, jednak tym razem czeka nas tylko jeden dzień ścigania. Po MTB Trophy i dwóch ostatnich maratonach górskich w zimnie i deszczu nie spodziewaliśmy się cudu meteorologicznego. Kilka dni przed startem znajomy umieścił zdjęcie ze szczytu Rysianka, na którym spadł śnieg. 🙂 Natomiast podłoże regularnie i obficie nasiąkało deszczem w ostatnim tygodniu przed maratonem. Z pełną świadomością co nas czeka na miejscu wyruszyliśmy we trójkę (ja, Maciek i Paweł) w kierunku Istebnej. Nocno – poranny serwis sprzętu (między innymi wymiana zębatki w korbie i montaż własnoręcznie zrobionych błotników) przyczynił się do przymusowej szybkiej rozgrzewki (czytaj: pełną parą na start bo zostało nam 30 sekund). Ten element na stałe wpisał się w przebieg naszych maratonów. 🙂 Na szczęście zdążyliśmy i jak na zamówienie zaczęło świecić Słońce. Trasa uległa niewielkim zmianom ze względu na złe warunki. Ku mojej ogromnej radości został pominięty odcinek ze słynnymi korzeniami na końcu. Błoto i śliskie kamienie spowodowały, że podjazd na Wielki Stożek stał się prawdziwym wyciskaczem kwasu mlekowego z mięśni. Świadomość tego, że gdy zejdę z roweru i przez kolejne kilka kilometrów będę musiała go pchać pod górę zanurzając całkowicie moje śliczne, białe lakierki w zimnym błocie okazała się świetnym czynnikiem motywującym. Wiedziałam jednak, że jak jest podjazd to niebawem czeka mnie „coś” w dół. To „coś” w tym przypadku to były kamienie, korzenie i dosyć spora stromizna, a wszystko to oblepione świeżutkim błotem. Tak bardzo żal mi było ciężkiej pracy wykonanej na podjeździe, że postanowiłam zjeżdżać dopóki się nie przewrócę albo nie zabiję. Nie wiem w jaki sposób, ale pokonałam cały zjazd! Nawet wyprzedziłam kilka osób co jeszcze w mojej „górskiej karierze” nigdy nie miało miejsca. 🙂 Druga część trasy była sporo łatwiejsza, szutrowo – asfaltowa końcówka umożliwiła odpoczynek i nadrobienie kilku pozycji. Ale GG nie byłby sobą gdyby nie zostawił czegoś specjalnego na koniec. 🙂 Śliczny singielek w dół kończący się strumieniem bez mostu, kładki itp. Dotarłam na najgorszym na świecie czwartym miejscu, pucharu na półce nie będzie, ale w głowie zostanie mi zjazd, którego na wycieczce rowerowej na pewno bym nie pokonała. Chłopaki też dotarli na metę cali i zdrowi, błotniki się spisały, zębatka działała, ale łysa opona nie pomagała ani w górę ani w dół. Nadszedł czas na dekoracje. W klasyfikacji generalnej zajęłam 2 miejsce, Maciek 42 więc będziemy mieli nad czym pracować przez zimę. Po dekoracji udaliśmy się uczcić udany sezon na „ostatni bufet sezonu”… 🙂