MTB Marathon w Piwnicznej

Jeden weekend przerwy w startach to zdecydowanie za dużo. Tak więc w piątek po pracy pakujemy kumpla, rowery oraz cały niezbędny sprzęt i standardowo już w godzinach szczytu wyjeżdżamy z Warszawy, tym razem w kierunku Piwnicznej. W podwarszawskiej aptece zaopatrujemy się w „sezonowe medykalia” gdyż chłopaki solidarnie postanowili się rozchorować. Warunki jakie mieliśmy w „Hiltonie” (połamane wyra, zimno i mocno ograniczona dostępność do ciepłej wody) zdecydowanie nie przyczyniły się do poprawy samopoczucia objętych infekcją. Jednak rano wszyscy dzielnie zdecydowali się wystartować. Zgodnie z tradycją serwis rowerów odbywa się na gorąco, czyli kilka minut przed startem. Mało brakowało, a tym razem Maciek zaliczyłby start z „miniaczami”. 🙂 Wystartował kilka minut po wszystkich „megowcach” jednak już na pierwszym szczycie udało mu się dogonić grupę. Pierwsze kilometry nie należały do łatwych, baaardzo długi podjazd na początek bez rozgrzewki skutecznie spowodował wejście na dobre tętno wyścigowe. Kolejne kilometry mijały bardzo przyjemnie do momentu gdy wyrósł przed nami Wielki Rogacz. Na szczęście udało się pokonać tą poważną przeszkodę i od tego momentu miało być łatwo i przyjemnie… do czasu pierwszego trudniejszego zjazdu. Na skutek uderzenia w dosyć duży kamień zablokowało mi się całkowicie tylne koło i mimo rozpaczliwych prób naprawienia defektu musiałam nieść swoją ultralekką strzałę przez dłuższy czas. Prawdopodobnie na skutek kolejnego uderzenia roweru w glebę podczas zbiegania koło odzyskało swoją pierwotną funkcję i zaczęło się kręcić! 🙂 Pełna nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone zaczęłam zjeżdżać i wtedy okazało się, że mam tylko jeden hamulec i to przedni. Chyba każdy wie jak kończy się zjeżdżanie bez tylnego hebla? 🙂 Chłopaki nie mieli awarii sprzętowych, ale przeziębienie można uznać za awarię długoterminową i chyba bardziej uciążliwą. Zmarznięci i zmęczeni nie mieliśmy już motywacji żeby w niedzielę jeszcze wybierać się na wycieczkę w góry i chyba każdy marzył o tym żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim cieplutkim i niepołamanym wyrku. 🙂 Szkoda, że w ten weekend zabrakło nam trochę szczęścia bo trasa maratonu przebiegała po dobrze nam znanych szlakach Beskidu Sądeckiego i liczyliśmy na najlepszy start w sezonie. Mamy jednak nadzieję, że w przyszłym roku będziemy mieć okazję na poprawienie wyników w Piwnicznej.