Sobota trzynastego, czyli pogrom w Piwnicznej

Tak, to właśnie w sobotę 13. lipca została przerwana dobra passa udanej pogody na wyścigi (oczywiście pomijając MTB Beskidy Trophy podczas którego zawsze jest mokro…). Prognozy na ten weekend od kilku dni nie były najlepsze, mimo to trasa w Piwnicznej jest jedną z naszych ulubionych więc w piątek po południu zabraliśmy Michała i Mateusza i wyruszyliśmy na południe Polski. Odstawiliśmy chłopaków do kwatery, a sami po rozpakowaniu samochodu i wniesieniu bagaży do pokoju wreszcie mogliśmy położyć się spać. Nad ranem obudził nas odgłos szumiącej wody. Zanim wyjrzeliśmy przez okno łudziliśmy się nadzieją, że to po prostu strumyk przepływa niedaleko naszego domku. Niestety to był tak bardzo niechciany przez nas deszcz. Gdy dotarliśmy na miejsce startu okazało się, że deszcz zaczyna padać „ poziomo” . Spowodowane to było silnym wiatrem, który dodatkowo sprawiał, że odczuwalna temperatura spadła do około 10 stopni (przypominam, środek lipca). Ale już teraz nie ma odwrotu, Marek odlicza i startujemy. Trasa dystansu Mini była taka sama jak w zeszłym roku. Na początku długi podjazd zmieniający się w podejście na Wielki Rogacz, a następnie moje ulubione zjazdy. Nie wiem jakim cudem, ale zjechałam wszystko, naturalnie tempem szachisty ale najważniejsze, że w siodle. Przedzieranie się przez głębokie błoto zarówno w górę i w dół umożliwiły mi nowe opony założone dwa dni przed startem. Niestety błoto było tak obfite, że skutecznie zapchało mi napęd więc drugi podjazd (na szczęście krótki) pokonywałam na tzw „blacie”. Zmasakrowane kolana, zamarznięte dłonie i stopy, mokre całe ubranie oraz błoto w oczach i ustach, a to wszystko na własne życzenie. W takich momentach powtarzam sobie, że to ostatni raz. Jednak po przekroczeniu linii mety, złapaniu pierwszego oddechu i łyku wody nie mogę doczekać się następnego wyścigu. Niestety tym razem poza podium, ale cieszę się, że ukończyłam maraton w tak ciężkich warunkach. Czekając na Maćka udało mi się trochę podsuszyć ciuchy przy kominku. Jednak gdy dojechał w „uniformie” wykonanym z 20 litrowego, czarnego, eleganckiego worka na śmieci zdobytego na bufecie uświadomiłam sobie, że moje narzekania na warunki na trasie były wyolbrzymione. Oprócz ciepłoty ciała Maciek na trasie stracił (zużył) też klocki hamulcowe na 20 kilometrze, a co za tym idzie tarcze i niestety możliwość dalszego zjeżdżania. Szkoda, że pogoda spłatała nam takiego figla, bo trasa w Piwnicznej jest przepiękna, ale tym razem gęste chmury uniemożliwiły nam podziwianie widoków dlatego musimy tam wrócić w przyszłym roku!